Dawno mnie tu nie było, ale nie gniewajcie się. To wszystko dlatego, że pojechaliśmy w podróż poślubną. Kilka dni temu wróciliśmy z naszej bałkańskiej awantury, czyli przygody. Po chorwacku avantura to właśnie przygoda. Spędziliśmy wspaniałe siedem dni między morzem, górami i winem. A to wszystko w rytmie polako, polako, czyli powoli, powoli. Takie bałkańskie despacito :)
W związku z tym, że zdecydowaliśmy się na wycieczkę objazdową, każdy z siedmiu dni mieliśmy zaplanowany od rana do wieczora. Nie jesteśmy typem plażowiczów, więc było to dla nas doskonałe rozwiązanie. Dzięki temu mieliśmy okazję poznać bliżej bałkańską kulturę, podziwiać przyrodę i zwiedzać zabytki.
Pierwszego dnia wybraliśmy się na wyprawę do delty rzeki Neretwy, zwanej przez miejscowych spiżarnią Chorwacji. Na polach wzdłuż Neretwy uprawia się wszelkiego rodzaju warzywa i owoce, a także wypasa się zwierzęta. Nasi gospodarze poczęstowali nas rakiją i lokalnym winem, a także regionalnymi daniami, np. risotto oraz polentą. Mieliśmy okazję uczestniczyć w małych warsztatach kulinarnych i przygotować neretwiański brudet, czyli gulasz rybny przygotowywany z węgorza, cefala i żabich udek. Jak się okazuje, żaba jest całkiem smaczna.
Kolejnego dnia udaliśmy się do Medjugorie, które było najsłabszym punktem programu. Medjugorie to miejsce, gdzie w 1981 r. prawdopodobnie (nie jest to potwierdzone przez kościół) objawiła się Matka Boska. Zwiedziliśmy sanktuarium, chętni weszli na Górę Objawień. Medjugorie to miejsce, w którym wiara przeplata się z mamoną. Można kupić tam wszystko z wizerunkiem Matki Boskiej, od breloczków, śliniaków dla dzieci po otwieracze do piwa i rakiję. Było to dla mnie odrobinę przerażające i nie na miejscu.
W drodze powrotnej do hotelu zatrzymaliśmy się w maleńkim Pocitjelu, tarasowo położonym nad Neretwą, wzniesionym na gruzach starożytnego rzymskiego zamku. Nazywany też gniazdem piratów, ponieważ średniowieczni adriatyccy piraci kryli się w nim po swoich łupieżczych wyprawach morskich. Miasteczko, podobnie jak większość bałkańskich osad, przez kolejne wieki przechodziło na zmianę w ręce Turków, Wenecjan i Bośniaków, a każdy z tych narodów pozostawił w nim swój ślad. Pocitjel również został wpisany na listę UNESCO, obowiązuje w nim całkowity zakaz ruchu kołowego, nic w tym dziwnego, w tej ciasnej sieci kamiennych dróżek i schodów udaje poruszać się wyłącznie pieszo. W Pocitjelu można zobaczyć budynek liczący około 500 lat, dawną szkołę koraniczną, jej dach wieńczy sześć kopuł pokrytych ołowiem. Większość dachów w tym kamiennym miasteczku wykonana jest jednak z kamiennych dachówek. Na miejskich uliczkach ustawione były stragany ze świeżymi owocami, z koszy uśmiechały się do nas zielone, soczyste figi, świeże morele i bakalie. Mieliśmy także okazję spróbować soku z granata domowej produkcji. Był bardzo słodki, ale też bardzo dobry. W Pocitjelu jest prosto i skromnie, klimat trochę jak u babci na wsi.
Następny gorący dzień spędziliśmy w Dubrowniku. Kolejne chorwackie miasto, które w całości zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego. Mimo tego, że miasto jest pełne turystów, ma swój urok. Stare miasto jest przepiękne. Brački wapienny kamień, którym wyłożone są, wyślizgane przez setki lat i miliony stóp, ulice, wygląda prawie jak marmur. Po Dubrowniku oprowadzała nas genialna przewodniczka, której słuchaliśmy z zapartym tchem. Pokazała nam doskonale zachowane wspaniałe zabytki tego portowo-handlowego miasta i opowiedziała wiele ciekawych historii o mentalności mieszkańców Republiki Dubrovačkiej na przestrzeni lat. W Dubrowniku odwiedziliśmy klasztor franciszkanów z przełomu XIV i XV wieku oraz Muzeum Apteki, a także Veliką Gospę, czyli Katedrę Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Z katedrą wiąże się wiele ciekawych historii, między innymi to, że w jej miejscu znajdowała się katedra zbudowana między XII a XIV wiekiem, która została zniszczona podczas trzęsienia ziemi w XVII wieku. Odbudowa katedry zakończyła się w XVIII wieku, a w jej wnętrzu znajduje się dzieło Tycjana i być może oryginał jednego z dzieł Rafaela. Jednak to nie koniec ciekawostek. Podczas prac konserwatorskich w 1979 roku archeolodzy odkryli szczątki katedry starszej niż ta, która została zniszczona. Ustalono, że powstała ona w VIII wieku. Dubrowniczanie planują w przyszłości udostępnić pozostałości tej katedry dla zwiedzających. Spacer po Stradunie, głównej ulicy miasta, krążenie po mniejszych uliczkach, odpoczynek przy lemoniadzie, piwie i lodach, kamienna zabudowa, wszechobecne schody i widoki z murów obronnych miasta sprawiły, że Dubrownik na długo zostanie w naszej pamięci. Dubrownik to prawdziwa perełka, która mimo natłoku turystów broni się swoim polako, polako, a miejscowi odmierzają czas nie co minutę, a co pięć.
Wieczór, po intensywnym zwiedzaniu Dubrownika spędziliśmy odpoczywając w Neum. Poszliśmy na nadmorski bulwar i w lokalnej knajpce próbowaliśmy owoców morza. Było sympatycznie, wesoło i przede wszystkim smacznie. Nie spodziewałam się, że polubię mule, których tak bardzo bałam się spróbować, a okazały się naprawdę pyszne.
Podczas naszej wycieczki nie mogliśmy pominąć największego miasta Dalmacji – Splitu. Zwiedziliśmy antyczny pałac cesarza Dioklecjana, jeden z przykładów rzymskiej architektury obronnej przełomu III i IV wieku. W nienaruszonym stanie zachowała się jednak tylko cześć pałacu – podziemia, w których można zobaczyć między innymi kamienne elementy służące do produkcji wina i oliwy oraz belki podtrzymujące strop. Na terenie pałacu znajduje się również oryginalny starożytny Sfinks, którego wiek datuje się na 3500 – 4000 lat. Oprócz tego obejrzeliśmy Katedrę świętego Duje, którego część pierwotnie była mauzoleum cesarza Dioklecjana. Przy Złotej Bramie kompleksu pałacowego stoi pomnik biskupa Grgura Ninskiego (Grzegorza z Ninu), obrońcy języka i pisma słowiańskiego zapisywanego głagolicą, który na synodach w Splicie w 925 r. i 928 r. zabiegał o formalne wprowadzenie języka chorwackiego do liturgii, która wówczas prowadzona była po łacinie. Legenda głosi, że dotknięcie dużego palca lewej stopy posągu zapewnia powrót do Splitu oraz zdrowie i szczęście. Jednak o wiele bardziej pożądane byłoby dotknięcie wskazującego palca prawej ręki – to podobno ma przynieść wygraną w totolotka. Oprócz tego, w Splicie mieliśmy czas żeby pospacerować pod palmami wzdłuż promenady z widokiem na malowniczy port.
Tego samego dnia zwiedziliśmy również jedno z najładniejszych i najbardziej klimatycznych miasteczek – Trogir. Miasteczko założone w III w. p.n.e. przez greckich kolonistów pod nazwą pod nazwą Tragurion, co oznacza tyle co Kozia Wieś. Spacer po urokliwej starówce, podczas którego zobaczyliśmy między innymi ratusz i Katedrę św. Wawrzyńca sprawił, że mieliśmy ochotę zostać tam na dłużej, przysiąść w miejscowej kawiarni i łapać chwilę. Mój mąż wdrapał się na wieżę katedry i podziwiał widok na okolicę z góry, ja poddałam się na „pierwszym piętrze” katedry, ponieważ nie czuję się swobodnie w ciasnych pomieszczeniach, na dodatek na wysokości. Lękliwa jestem, no co :) Z mojego poziomu był uroczy widok na zabytkowe domy i pałace, a mąż podziwiał bardziej krajobrazy.
Kolejnego dnia popłynęliśmy na wyspę Mljet zwaną zieloną wyspą. To jedna z największych i najbardziej zalesionych wysp. Pierwszymi mieszkańcami wyspy były plemiona Iliryjskie. Podobno przybyły one z Półwyspu Pelješac około 4000 lat temu. W XII wieku Benedyktyni objęli władzę nad wyspą i zbudowali klasztor, który zachował się do dnia dzisiejszego. Jeden z najbardziej fascynujących krajobrazów na wyspie Mljet stanowią słone jeziora: Wielkie i Małe, połączone ze sobą wąskim kanałem. Na środku Wielkiego Jeziora znajduje się wyspa Świętej Marii z wcześniej wspomnianym klasztorem benedyktyńskim z XII wieku. Podczas pobytu na wyspie można odpoczywać podziwiając niesamowite piękno przyrody. Oprócz pływania i nurkowania, osoby preferujące aktywne formy wypoczynku mają do wyboru, np. piesze wędrówki i jazdę na rowerze. Znaczna część flory jest chroniona w Parku Narodowym. Mljet nazywany jest również wyspą Odyseusza, to tutaj według legendy, siedem lat przebywał Odyseusz zniewolony przez piękną nimfę Kalipso.
W drodze przez Półwysep Pelješac zatrzymaliśmy się w winiarni Państwa Matuško w Potjomie. Przechadzaliśmy się wśród beczek pełnych wina, posłuchaliśmy o jego produkcji, degustowaliśmy i robiliśmy winne zapasy, które przywieźliśmy ze sobą do Polski.
Wyspa Korčula ma powierzchnię nieco ponad 271 km², długa na 46,8 km i szeroka na maksymalnie niecałe 8km. Jedno z największych miast wyspy również nosi nazwę Korčula i nazywane jest małym Dubrownikiem. To średniowieczne miasto zbudowane z białego kamienia, otoczone potężnymi XIV-wiecznymi murami. Z perspektywy lotu ptaka układ wąskich uliczek przypomina rybi szkielet. Budowniczowie tak zbudowali miasto by miały do niego dostęp ciepłe wiatry jugo, a nie docierały do wnętrza zimne wiatry bura. Jest wielce prawdopodobnym, że w 1254 roku w Korčuli urodził się wielki podróżnik Marco Polo. Do dzisiejszych czasów przetrwał jego dom. Nie ma jednak stuprocentowych dowodów jakoby Marco Polo faktycznie pochodził z Korčuli. Marco Polo podróżował na daleki wschód. W 1298 roku jako kapitan statku brał udział w bitwie miedzy Genuą a Wenecją i został pojmany do niewoli. W trakcie pobytu w więzieniu, Marco zrelacjonował współwięźniowi, z najdrobniejszymi szczegółami, dzieje swojej długiej podroży na daleki wschód, a ten je skrzętnie spisał. Tak powstał pierwszy przewodnik po dalekich krainach.
Bałkany nas zachwyciły. Jesteśmy przekonani, że jeszcze tam wrócimy. Przecież zostało jeszcze tak wiele miejsc wartych odwiedzenia. Bawiliśmy się bardzo dobrze i przywieźliśmy masę cudownych wspomnień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz